Polska: Żadna ustawa nie zablokuje AliExpressu

Polska

Fot. Shutterstock

Wstępniak: bez obaw, żadną ustawą nie zlikwiduje się zakupów online z Chin. 

W ciągu ostatnich dwóch lat prywatny import z Chińskiej Republiki Ludowej stał się jednym z ważniejszych źródeł zaopatrzenia Polaków we wszelkiego chyba rodzaju artykuły przemysłowe. Ceny nie do pobicia, coraz szybsze dostawy, niezły kontakt z klientem – po okresie początkowej nieufności, szybko przekonaliśmy się do towarów z Państwa Środka. Zarazem też staliśmy się jednym z ważniejszych krajów dla chińskich sprzedawców. Jak mówił mi menedżer z pewnej produkującej smartfony firmy z Kantonu, przez AliExpress już 10% ich produkcji trafiać miało na rynek polski. Trudno się temu dziwić – przeciętnie zarabiający Hans Schmidt bez wyrzeczeń kupi iPhone'a lub Samsunga Galaxy, dla typowego Jana Kowalskiego te flagowe telefony są poza zasięgiem, tymczasem Chińczycy oferują coś, na co nas stać – i co z roku na rok jest coraz lepsze, coraz mniej ustępuje sprzętowi znanych marek. Od kilku dni jednak w środowisku ludzi zainteresowanych zakupami z Chin mówi się, że to już „koniec”. Poszukujący pieniędzy na realizację swoich programów społecznych rząd miałby za pomocą nowego parapodatku zakończyć prywatne zamówienia w chińskich sklepach internetowych. I co, jest się czego bać, czy to tylko burza w szklance wody?

Na wstępie muszę powiedzieć, że zawsze odczuwam takie miłe rozbawienie na myśl o wszystkich tych, co przekonani są, że ustawą, regulacją czy dekretem można cokolwiek zmienić na dłuższą metę w rzeczywistości społecznej – i nie tylko społecznej. Konsekwencje zapowiadanej ustawy o podatku od sprzedaży detalicznej postawiłbym więc w tym samym rzędzie, co klasyczny stalinowski dekret zakazujący badań w zakresie genetyki (burżuazyjnej pseudonauce należy powiedzieć „nie”), zniesienie ustawą narkotyków (nie mówiąc już o znoszeniu ustawą ubóstwa), czy też likwidowanie piractwa za pomocą instrumentów prawnych. W takich sytuacjach możemy tylko obserwować narastający rozdźwięk między rzeczywistością a pomysłami ustawodawców, przekonanych, że mogą regulować społeczny żywioł literkami za pomocą słów zapisanych na urzędowym papierze.

Co więc takiego obiecuje nam rząd premier Szydło w dziedzinie międzynarodowego handlu internetowego? Przede wszystkim pospiech – wszystko to dzieje się w „specjalnym trybie”, by skrócić czas prac nad projektem. Minister Finansów Paweł Szałamacha już ogłosił, że jest to jeden z priorytetów, w pracach nad którym zachowano szybkie tempo i pełną mobilizację do pracy. I nic dziwnego, budżet chce w ten sposób pozyskać dodatkowe 2 mld złotych, by mieć z czego rozdać po te 500 zł miesięcznie dla beneficjentów rządowego programu socjalnego.

Najciekawiej wyglądają przepisy dotyczące sprzedawców zagranicznych. Według pozyskanej przez Puls Biznesu treści projektu ustawy, przewoźnik musi uzyskać od nadawcy oświadczenie o uiszczeniu podatku polskiego podatku (lub wyłączeniu z opodatkowania). Jeśli poświadczenia takiego brakuje, to przewoźnik miałby zapłacić podatek ryczałtowy – w wysokości 50 zł od przesyłki. Po wprowadzeniu nowej ustawy sama procedura wysłania towaru do Polski stałaby się upiornie skomplikowana, o ile w ogóle możliwa do przeprowadzenia. Jeśli bowiem wczytamy się w zapisy projektu Ministerstwa Głupich Kroków Ministerstwa Finansów, musimy dojść do wniosku, że oto zagraniczny sprzedawca musiałby:

1. ustalić, jaki odsetek jego obrotów przypada na klientów z Polski,

2. ustalić, jaki odsetek sprzedaży dla Polaków przypada na niedziele i polskie (bo chyba nie chińskie?) święta, wtedy bowiem obowiązuje wyższa stawka podatku,

3. zmienić oprogramowanie swojego sklepu tak, by naliczało klientom z Polski różne ceny w zależności od daty sprzedaży,

4. wypełnić polski PIT i międzynarodowym przelewem uiścić podatek dla polskiego fiskusa,

5. przygotować po polsku oświadczenie o uiszczeniu podatku, które będzie dołączane do każdej przesyłki,

6. i wyjaśnić sobie przy okazji mnóstwo „drobiazgów”, takich jak kwestia liczenia obrotu, zastosowania czasu lokalnego czy polskiego, uznawania za przeprowadzanie transakcji dnia zamówienia czy dnia dostawy.

Dla Ministerstwa Finansów to wszystko betka. W uzasadnieniu projektu znalazło się dość zabawne zdanie:

Poprzez nieznaczne zmodyfikowanie stron internetowych,
za pomocą których dokonują oni sprzedaży, podatnicy (zagraniczni)
uzyskają pełną informację co do ich zobowiązań podatkowych.
Umożliwi im to odpowiednią alokację tego obciążenia.

Oczywiście Ministerstwo nie planuje przy tym żadnej akcji informacyjnej, nikt tu nie będzie edukował chińskich sprzedawców w zakresie polskich przepisów podatkowych. Czego więc możemy się spodziewać? Moim zdaniem – krótkoterminowego chaosu, który po kilku miesiącach przekształci się w sprawny mechanizm omijania urzędniczej chciwości.

Na początku będzie trudno. Jako że żadna paczka z Chin nie będzie miała żądanego przez MinFin oświadczenia, opłatą 50 zł zostanie obciążony przewoźnik. Firmy kurierskie szybko odmówią takich przesyłek przyjmowania. Gorzej będzie z pocztą – chińska poczta nie zapłaci, polska poczta też nie zapłaci, więc przesyłki utkną na granicy i będą zwracane do ChRL. Sprzedawcy nie będą wiedzieli, dlaczego ich przesyłki wracają (zapewne adnotacja o braku oświadczenia będzie w powszechnie niezrozumiałym języku polskim). Klienci, wściekli że przesyłki, za które już zapłacili, do nich nie dotarły, będą otwierać spory w AliExpresie, w większości pewnie rozstrzygane na korzyść sprzedawców, mających przecież spisane w powszechnie zrozumiałym w kraju macierzystym języku dokumenty, potwierdzające nadanie przesyłki.

W kolejnym etapie możemy spodziewać się blokowania sprzedaży do Polski przez mających dość problemów sprzedawców. Legalistycznie nastrojone mózgi wielu polskich komentatorów nie potrafią sobie jednak wyobrazić dalszych etapów, nadchodzących wbrew literze ustawy, a całkiem wręcz naturalnych do elastycznej postawy drobnych chińskich handlarzy. Przesyłki ze sklepów nie docierają do Polski? Nic nie szkodzi, ta przesyłka nie jest z żadnego sklepu, to tylko ciocia Zhang Li wysyła drobne podarki dla siostrzeńca, o zadeklarowanej wartości nie przekraczającej kilku dolarów. Duża rodzina w Chinach to w końcu podstawa tradycyjnych konfucjańskich wartości, czemu nie mieć dalekich kuzynów w Polsce?

Celnicy nie zrobią znacząco więcej, niż robią dzisiaj, gdy znaczna część towarów z AliExpresu przechodzi bez cła, z zadeklarowaną wartością znacznie niższą od faktycznej, chyba że Ministerstwo wpadnie na pomysł znacznego wzmocnienia kadr na tym odcinku. Nawet wtedy jednak nie wszystko stracone. Wciąż sąsiadujemy z liberalną i przyjazną handlowi międzynarodowemu Republiką Czeską, wciąż też jesteśmy częścią strefy Schengen. Wystarczy, że pojawią się rzutcy inwestorzy, którzy w Czeskim Cieszynie uruchomią skład celny dla chińskich towarów na całą Europę Środkowo-Wschodnią. Alibaba już ma doświadczenie we współtworzeniu z lokalnymi partnerami takich rozwiązań – największym z nich jest Yihaitong, uruchomiony w Brazylii, by ułatwić Chińczykom sprzedawanie na protekcjonistycznym przecież rynku tego kraju.

Z działającą w Czechach platformą handlową Alibaby polskie władze niewiele zrobią – Schengen jest unią celną, więc na przesyłane w ramach krajów członkowskich towary dodatkowego cła nakładać nie można, obowiązują też umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania, więc raczej nie wiadomo, w jaki sposób nasz MinFin chciałby opodatkować czeskiego partnera Alibaby. Skarga w Komisji Europejskiej zostałaby bez żadnych wątpliwości rozstrzygnięta na korzyść powoda, taki podatek uderza przecież w same fundamenty Unii Europejskiej.

Warto więc uzbroić się w cierpliwość i nie pogrążać w żalu, pamiętając o słowach Johna Gilmore'a: The Net interprets censorship as damage and routes around it (Sieć rozpoznaje cenzurę jako uszkodzenie i obchodzi ją). W globalnej, usieciowionej gospodarce stawianie barier handlowi międzynarodowemu nie może zostać rozpoznane inaczej, jak tylko próba jej uszkadzania. I takie próby będą regularnie obchodzone. Wierzącym zaś w siłę ustawy pozostaje jedynie przypomnieć, że za PRL-u obywatelom ustawą zakazano posiadania dewiz, zmuszając ich do oddawania dolarów czy marek państwu, które w zamian wydawało tzw. „bony PKO”. Starsi Czytelnicy zapewne pamiętają, jak bardzo społeczeństwo socjalistycznego kraju zakazem tym się przejęło i jak masowo swoje pieniądze władzy oddało.

Cała ta sprawa ma dziś jeszcze jeden, szerszy aspekt, dotyczący bezpieczeństwa prywatnego handlu w ogóle. O ile dziś osoby prywatne dysponują bardzo dobrymi metodami ochrony przekazu informacji przed nieupoważnionym dostępem, to w momencie, gdy wychodzimy poza świat cyfrowy, przechodząc do przekazu materii, jesteśmy w praktyce bezbronni przed pomysłami takimi, jak choćby ustawa o podatku od sprzedaży detalicznej. Na pytanie, „czy tak musi być”, odpowiem pytaniem „a korzystaliście kiedykolwiek z Ubera”?

To jedna z najciekawszych koncepcji, mających szanse zrewolucjonizować handel na całym świecie. Zamiast łatwych do kontrolowania firm kurierskich, tysiące niezależnych agentów, działających w ramach paradygmatu Sharing Economy, przekazują sobie paczki w fizycznej sieci P2P. To co początkowo było tylko akademickimi rozważaniami, znajduje już pierwsze biznesowe implementacje, sprawdzające się szczególnie dla przesyłek o niewielkiej wartości. Amazon pracuje nad usługą On My Way, w Ameryce Południowej rośnie sieć o nazwie Entrusters, w Czechach coraz większą popularność zdobywa Packmule.it, inne ciekawe projekty to Shipizy oraz Jib.li. W połączeniu z rozwojem kryptowalut tworzą one podwaliny dla zupełnie nowego typu handlu, którego uregulowanie wbrew oczekiwaniom rynku może okazać się niemożliwe.



Miejmy nadzieję tylko, że mające problemy z opodatkowaniem handlu polskie władze nie wpadną wówczas na pomysł opodatkowania czytania publikacji w Sieci. A byłby to przecież to całkiem sprytny podatek, pozwalający ograniczyć napływ niezdrowych pomysłów z zagranicy.


10.02.2016 Dobreprogramy.pl


Dodaj komentarz

Kod antysapmowy
Odśwież

Najnowsze w kategorii: Polska

Najnowsze Ogłoszenia Wyróżnione


reklama a
Linki